Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/138

Ta strona została przepisana.

— To ja mogłem dwie pary koni przyprowadzić na czas zpod Niepołomic, a wy się zebrać na porę nie możecie!
Wujowie byli gotowi, nie stosował tego do nich, lecz do pań, które z całem ubieraniem „były jeszcze w lesie“.
Tymczasem przyjechał nasz ojciec, zaczesany, ogolony, pachnący, z wąsami rozprostowanemi w motylka.
Zjawiły się oba powozy, zaprzężone we własne, „najwłaśniejsze“ konie wuja. Siwki i gniadosze. Gdy zajechały, wuj przymrużył chytrze jedno oko, a ręce wsadził do kieszeni.
Po przeciwnej stronie ulicy utworzył się mały tłumek ciekawych, którzy — mieliśmy nadzieję, — pękają chyba z zazdrości.
Wuj rolnik rozmawiał głośno ze stangretami. Po imieniu. Poiłeś, — patrzyłeś, — nakarmiłeś, — czy się nie zagrzały, a lewy a to, tamto, dwudzieste.
Podnosił głos, jakby pytaniami szturchał stangretów. Byli w granatowych płaszczach na srebrne guziki w dwa rzędy.
Powozy świeciły od lakieru, budy na tak śliczną pogodę były naturalnie spuszczone.
Wzięliśmy sobie z Irzkiem po jednej aksamitnej poduszce z kanapy i podścieliwszy na oknie, zaczęliśmy patrzeć. Oba siwki biły kopytami w bruk. Gniadosze trochę mniej, ale też, ma się rozumieć. Kiedy konie grzebią tak nogami? Gdy się niecierpliwią.
Zaczęliśmy błagać wuja i ojca, czyby się nie dało przejechać powozami, chociaż do rogu, gdy weszły panie. Dwie obce i dwie swoje, nasza mama i ciotka.