Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/139

Ta strona została przepisana.

Wejście to sprawiło, że wszyscy odrazu zapomnieli o koniach.
Najpiękniejsza była mama. Irzek powiedział: — Tu niema nawet gadania. — Uśmiechnęła się z pod kapelusza tak wesoło, że schwyciliśmy ją za ręce.
Z uśmiechu jej tchnął chyba zapach fiołków.
Wszystkim zaczęło się bardzo śpieszyć. Już wychodzili, gdy na środku salonu mama sobie przypomniała, że nie wie, z kim nas tu zostawi?!
W tej właśnie chwili wpadł do salonu Gucio. „Siadał do matury”, więc był nieubrany.
— Jak ty wyglądasz?! — zawołała ciotka.
Wyglądał, — pożal się Boże. Z grubą książką w ręku, a zresztą w spodniach tylko i w nocnej koszuli. I w pantoflach. Włosy mu stały na głowie, uszy miał czerwone, aż obrzmiałe od ciągłej nauki. Gdy zobaczył, jak są ubrani, zaczął wołać, że razem z nimi pojedzie.
Niestety, nie mieli chwili jednej do stracenia.
— Dogonię was gdzie bądź, dokładnie, na minutę, zobaczycie!
Nie mieli już miejsca.
— Będę siedział na koźle, wielka rzecz!!
— A dzieci?!
— Ułożę się z Marjanną.
Gruba, stara Marjanna była kucharką u babki. Rozryczeliśmy się wniebogłosy. Bez powozów i jeszcze bez Gucia?!
Kucnął przed nami, popatrzył, roześmiał się — i został.
Panie zaczęły mu tłumaczyć, co ma z nami robić,