— Czy widzisz? — Mama wstrząsnęła mną gwałtownie. — Czy widzisz?...
Nie mogła mówić. Nie mogła sklecić żadnego słowa. Pobielałe jej wargi drżały, z oczu płynęły łzy. Jedna za drugą. Parami. Mama nie patrzyła nawet, że spadają na piersi. Zanurzyła tylko ręce w beczułkę z kwiatami i rzucała gałązki w powietrze.
Nie wdół na chodnik, a przed siebie w powietrze, jakby na ślepo, — nikomu.
Przechylona daleko za okno, zawołała wreszcie: —
— Mickiewicz! Mickiewicz! Mickiewicz!!
Ani jednego słowa więcej. Odebrało jej głos. Same łzy.
Przytula mnie do piersi, drugą ręką garść po garści ciska i ciska i rzuca, kwiaty lecą, ona jeszcze i jeszcze i ciągle, rzuca ciągle, bez końca.
Widzę dotąd różową gwiazdę jej dłoni na niebie, gałązki zielone, które z palców spadają i w szumie śpiewu górę kwiatów pod domem...
Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.