Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/140

Ta strona została przepisana.

gdzie będzie podwieczorek, do którego ma już wszystko nakrajane, co nam trzeba dać na kolację, a przedewszystkiem, żebyśmy się podczas korsa nie wychylali z okien.
Staliśmy przed bramą, bez kapeluszy, tamci wszyscy, jak hrabiowie, wsiadali po żelaznych dziurkowanych stopieńkach do powozów. Wymachiwaliśmy pożegnalnie, mama odwróciła się jeszcze raz, panowie unieśli kapeluszy, konie szarpnęły, — podniósł się wspaniały kurz i zostaliśmy przed brama domu z Guciem, jak na bezludnej wyspie, ale szczęśliwi.
Gucio umiał nami rządzić. Zaprosił nam syna stróżki, Karola, zebrał nas razem przy kanapie w salonie, kazał siedzieć godzinę i uważać, kiedy się rozlegnie daleki huk. Huk ten oznaczać będzie zbliżające się korso. Mamy wtedy pędzić co tchu na podwórze, w stronę dawnego, drewnianego domu i wołać Gucia.
— Pamiętajcie! Za godzinę korso już nadjedzie.
Krzyknął — do widzenia — machnął książką i poszedł.
Zaczęliśmy od patrzenia na zegar. Wskazówki posuwały się za powoli. Okazało się, że syn stróżki, Karol, nasz przyjaciel, nie zna się wogóle na godzinach. Ja się też nie znałem, ale to nie liczyło się teraz. Trzeba przedewszystkiem nauczyć Karola.
Wzruszał ramionami, pociągnął nosem, tarł sobie dłońmi bose pięty i ciągle nie nie rozumiał.
Irzek przyniósł drewniana linję z biurka babki i, wymawiając godziny walił nią coraz głośniej w podłogę. Dodał, że można tak samo walić uczniów, jeżeli za długo czegoś nie rozumieją.