Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/141

Ta strona została przepisana.

Karol skurczył się, zaczął drżeć i nagle zapłakał. Baliśmy się tego najwięcej ze wszystkiego. Umiał beczeć jednym ciagiem godzinę, nieraz dwie. Chcieliśmy go przebłagać, — napróżno. Niewiele brakowało, bym mu podarował swój wykręcany ołówek, gdy do salonu wpadł Gucio z okrzykiem:
— Osły! Korso nadjeżdża!!
Porwaliśmy poduszki, przytaszczyliśmy krzesła i rzuciliśmy się do okien.
Powozy, ubrane prawdziwemi kwiatami na górze, na dole, wedle kół i szprych! W środku siedzieli państwo i udawali, że rozmawiają, jakby nigdy nic. Inni rzucali na siebie kwiatami, których nikt nie podnosił z ziemi.
Furmani mieli nawet baty umajone.
— Widzisz, — szepnął mi Irzek do ucha, — jadą sami hrabiowie.
Niektórzy mieli nad sobą porobione kwiaty olbrzymie. Sztuczne. Olbrzymi mak, olbrzymia niezapominajka albo olbrzymi słonecznik. I wiele innych.
Karol wstydził się. Ze strachu ciągle właził pod okno. Trzeba go było stamtąd wyciągać siłą. Musiał patrzeć, chcieliśmy, żeby koniecznie widział naszych rodziców.
Gdy nadjechali, jakby się okno samo szerzej rozstapiło. Irzek krzyczał: — Niech żyją, wiwat!
Mama siedziała poprostu w morzu margerytek. Rzuciła nam do okien całe garście. Niestety nic nie doleciało. Powozy jechały nieskończonym sznurem. Nie spodziewaliśmy się, że może być tyle kwiatów na świecie.
Gucio też się nie spodziewał.