Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/142

Ta strona została przepisana.

Spytaliśmy go, jakby sobie ubrał powóz, gdyby nie siadał do matury i miał teraz czas? Odpowiedział, że wcale nie ubierałby powozu. Jechałby z jedną jedyną różą, piękną, bardzo rzadką, której nikt inny nie ma i nie może mieć na świecie.
Rzeczywiście! Lepiej jeden kwiat bezcenny, niż dużo różnych, rozmaitych, które wkońcu walają się niepotrzebnie po ulicy!
Jechały coraz gorsze powozy, już nie było na co patrzeć. Oczekiwaliśmy od Gucia nagrody, to jest wspólnego z nami uczenia się do matury.
Minęliśmy podwórze, małe schodki drewniane domu i wyszliśmy ostrożnie na pierwsze piętro facjatki. Irzek nie radził wchodzić do środka. Zatrzymaliśmy się w drzwiach. Przy oknie siedział bliźni brat Gucia, Władysław, którego nazywaliśmy Ogórkiem, dla ogórkowego nosa.
Zoczywszy nas, warknął: — Poco tu przychodzicie smarkacze? — Uczył się, jak opętany. Wodził „ogórem“ nad kartkami i mruczał monotonnie, bezustanku.
Gucio zawstydził się, stanął przy drugiem oknie i też zaczął mruczeć.
Czekaliśmy, co z tego wyniknie? Nic nie wynikało. Żal nam było Gucia. Czasem wyczyniał do nas jakiś znak, albo minę nieśmiałą. Ogór nie dał mu zipnąć. Pytlowali, zasłaniali sobie rękami stronice, znów pytlowali. Gucio chciał coś opowiedzieć o korsie, ale Ogór, jak nie wrzaśnie:
— Cicho! Praca!!
Woleliśmy wrócić do ogrodu. Irzek postanowił, że tu będzie nam o wiele łatwiej „uczyć się dla Gucia“. Zaraz