Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/144

Ta strona została przepisana.

Rozpłakaliśmy się naprawdę, aż się nam zachodzące niebo roztopiło w oczach.
Gucio wzruszył się odrazu. Zaprosił nas na podwieczorek, połączony równocześnie z kolacją. Posadził nas rzędem na schodkach werandy, przy każdym ułożył chleb z masłem, po kilka pierników, po trzy cukierki, „na zęba“. Do rąk dał każdemu, nawet Karolowi, garnuszek mleka z poziomkami.
Garnuszki były białe ze złoconym brzeżkiem i z czerwoną różą na środku. Zapytaliśmy Gucia, czy z taką właśnie różą chciałby jeździć zamiast korsa?
Odpowiedział, że z taką.
Nie dokończył zdania, gdy z facjatki rozległ się straszliwy głos Ogórka:
— Gucio! Gucio — czekam!!
Zostaliśmy sami, nie nam to teraz nie szkodziło. Mieszaliśmy łyżeczkami w garnuszkach, Irzek kazał czekać póki zapomocą mieszania nie rozpuszczą się poziomki w mleku na całkowity krem.
Słuchaliśmy z lubością miłego głosu łyżeczek.
Irzek, który pamiętał świetnie Zakopane, powiedział: — Trzoda górska na stokach Czerwonego Wirchu.
Przez podwórze przeszła Marjanna, a ogród ledwie wstrzymywał światło zachodzącego słońca. Czerwone promienie szły nisko, przez owocowe drzewa, naskroś.
Widać było równocześnie księżyc, srebrnosiny, przeźroczysty, który ze szczytu nieba śpieszył naprzeciw. Na ulicy dawno już było cicho, ani śladu korsa, z facjatki równo bębniły oba głosy, Gucia i Ogóra. Mówili i młócili