Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/147

Ta strona została przepisana.

tę maturę, bez końca. Złożona była ze słów tak prędkich i obcych, że nawet po polsku nie nie rozumieliśmy.
Chciałem jeszcze raz pomóc Guciowi naszem własnem uczeniem. Irzek twierdził, że już na to teraz za późno.
— Teraz musimy, — powiedział tajemniczo, — wyleczyć Karola.
Umieliśmy leczyć doskonale, zwłaszcza gardło i brzuch. Okazało się, że Karol do tego czasu zjadł był już wszystkie poziomki. Wcale nie ubijał kremu. Wobec tego Irzek zmarszczył się i rzekł:
— Pokaż-no język, mój zuchu.
Poczem opukaliśmy Karolowi brzuch. Chwilę tę dotąd pamiętam, nietylko bowiem Karolowi, nam samym straszno zaczęło się robić od tego leczenia.
Tu księżyc pobłyskuje już na niebie, tu szelest leci przez gałęzie pobliskiego sadu, tu głosy uczących się płyną ciurkiem z facjatki, tu Karol, jak topielec, leży na schodkach blady, wyciągnięty, tu my, we dwóch stukamy po brzuchu. Irzek powiada wreszcie:
— Przejedzenie! — odbiera Karolowi chleb, cukierki i pierniki.
Karol, jak się nie udrze! W jednem okienku ukazał się długi nos Ogóra, w drugiem Gucio z okrzykiem:
— Zaraz schodzę do was, smarkacze!!
Naturalnie, oddaliśmy Karolowi wszystkie chleby, zabieramy się zpowrotem do garnuszków na schodach werandy, — w głębi pokoju, oświetlonego już księżycem, ukazuje się po długiej chwili...
Gucio i nie Gucio... W spodniach, pantoflach, w koszuli, ale z łaseczką, w tyrolskim kapeluszu, w szalu