Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/148

Ta strona została przepisana.

ciotki, upiętym przez ramiona... Gucio a zarazem postać tajemnicza.
Czekamy z garnuszkami na kolanach, postać, stanąwszy w księżycowem świetle, zaczyna, z anielskim uśmiechem:

Jakiż to chłopak piękny i młody,

Jakaż to obok dziewica?
Ona mu z kosza daje jagody

A on jej kwiatki do wieńca!

Zapomocą tego wiersza, jeszcze w zimie, umiał nas Gucio, ile razy tylko chciał, doskonale usypiać. Słuchało się, potem słowa płynęły coraz wolniej, zamykało się oczy i nigdy nikt nie wiedział, jak się kończy ta cudna historja.
Zaczęliśmy zaraz prosić Gucia, aby przestał. Mówił dalej, wyrzucając ręce naprzeciw księżyca, czyli, jak to wyrażaliśmy wówczas, kładąc je na niedościgłej dalekości.
Okazało się, że dziś nie nas nie usypia. Ciche mieszanie łyżeczkami pomagało słowom, które tonęły spokojnie w szeleście osrebrzonych liści sadu.
Gucio przekrzywial sobie na głowie tyrolski kapelusz, wymachiwał szalem i mówił, jak duch. Łzy zachwytu stanęły nam w oczach, gdy skończył z ręką, „położoną na niedościgłych dalekościach“.
Nie wiedzieliśmy, co robić? — Pierwszy odezwał się Gucia:
— Jeszcze nie śpicie, szelmy?!
Zaraz potem rozległ się głos Ogóra z facjaty:
— Hej tam! Cóż to ma znaczyć?!