Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/149

Ta strona została przepisana.

Ocknęliśmy się ze zdumienia i zaczęliśmy co prędzej walić brawo. Przecież to już było prawdziwe przedstawienie! Gucio stał w głębi, my byliśmy widzami.
Za drugim razem rozumieliśmy o wiele więcej. Nikt już nie mógł usiedzieć na miejscu. Irzek patrzył w księżyc, Karol otworzył usta, wplątał się między dzikie wino i sapał głośno.
W pewnej chwili podczas deklamowania podkradłem się do Irzka na palcach i szepnąłem:
— Najlepiej zrobić potem zbójów i żandarmów...
Gdy Gucio skończył, huknęliśmy wszyscy razem:
— Zabawa w zbójów i żandarmów!!!
Z facjaty rozległo się piekielne besztanie Ogóra, — na szczęście za późno.
Puściliśmy się w ogród aleją bzową. Gucio pędził za nami w swych dziwnych szatach, z laseczką, w szalu, w tyrolskim kapeluszu, przez co zabawa była o wiele prawdziwsza, wspanialsza i straszniejsza.
Ogród zalany poświatą, jakby się sam rozstępował przed nami. Trzeba się kryć, uciekać, ale gdzie?!! Każde miejsce zdradzało.
— Wszędzie zdrada, zdrada, — szeptał Irzek z rozkoszą.
Wpadliśmy w szparagowy las. Przez cieniutkie gałązki widać było gwiazdy na niebie. Kuliliśmy się w tym lesie, wystawiając twarze na łaskotliwe muskanie puszystej rośliny.
Kroki Gucia dudniły na ścieżkach. Głos — gdzie zbóje?! — rozlegał się daleko po rosie.
Że szparagów wpadliśmy między wysoką kukurudzę.