Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/150

Ta strona została przepisana.

Można tu było siedzieć chyba do rana. Nikt nie domyśliłby się nigdy. Długie liście zgrzytały w poruchu, z kolan olbrzymich łodyg spływała wilgoć zimnemi kroplami.
— To rosa — szepnąłem.
— Nieprawda... — jęknął Irzek.
W strachu wyskoczyliśmy z gąszczy, jęliśmy pędzić, krzyczeć, hukać, wrzeszczeć po całym ogrodzie, aż nas złapał Gucio w samym środku, na głównej alei.
Kucnąwszy, trzymał nas przez pół. Brakowało nam już sił, ze zmęczenia, strachu i ze szczęścia.
Na plecach błyszczał Guciowi szal, przewiązany przez ramię, jak u prawdziwego Rinalda. Kazaliśmy dotknąć naszych serce, żeby czuł, jak biją. Dotykał z podziwem i zachwytem. Powiedzieliśmy, że nigdy nie zapomnimy tego dnia. Poprosiliśmy, aby nam Gucio jeszcze raz cały ten dzień powtórzył, jak było od początku.
Fowtórzył, zaczynając od śniadania. Kawa, — nowa suknia, — konie, — hrabiowie, — korso, — uczenie do matury, — mleko z poziomkami — i teraz tu, gonitwa.
Położyliśmy głowy na jego ramieniu, żeby wygodnie słuchać, gdy w głębi alei zabłysnął ognik papierosa i rozległ się twardy głos Ogórka:
— Nigdy nie zdasz! Nic w życiu nie zrobisz!!
Uciekliśmy, zaczailiśmy się, stulili mocno, ale Ogórek miał rację, — Gucio nie zdał.
Z powodu tej klęski, przed wyjazdem, w pełni lata, na Karmelickiej u babki w ogrodzie odbyła się tak zwana rada familijna.
Nakryli do tego pod starą, wielką akacją.