Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/154

Ta strona została przepisana.

— Nie wiem.
Wzięliśmy się pod ręce, obeszliśmy odwach dokoła, wszystko było odrazu zrozumiane, — żal nam było Gucia.
Nie powiedzieliśmy o tem nikomu w domu, ale ostatecznie starszym też musiało być żal, wnet przejrzeli i Gucia z wojska wyciągnęli.
Przebaczyli mu. Ukazał się niebawem jako cywil. Może mu przebaczyli dlatego, że mieli się żenić i znów go potrzebowali?!
Żenili się, — wedle Irzka, — na łeb na szyję. Wuj rolnik, wuj adwokat i ciotka. Nie mówiło się o niczem, tylko, — meble i wyprawa. Sprowadzili trzy lalki do damskich sukien, na Karmelickiej zagnieżdziła się na stałe jakaś panna do bielizny, niejaka Maślankowska, którą dla krótkości nazywaliśmy poprostu „wypraw“. Otoczona wszelakiemi sztukami materjałów, blada, jak płótno, siedziała cały dzień przy oknie, raz wraz wznosząc błyszczącą igłę ku ogromnemu niebu.
— Warjaci! — powtarzał ojciec, klepiąc się w udo od strony kluczyków, — jakto, więc nawet ty?!
Nawet Ogórek miał już swoją własną narzeczoną.
Nie dziwiło to nas. Gdyby nam pozwolono, pożenilibyśmy się odrazu. Przy ożenku dostaje się świetną kolację, wyprawiają człowieka zagranicę, przedtem jeszcze dostaje własne mieszkanie i całe kupy prezentów.
— Bierz tylko same meble i licz, ile kosztują?! — mówił Irzek.
Do wszystkich żeniących się czuliśmy wielką pogardę. Perfumowali się tak mocno, że nie można było wytrzymać.