Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/155

Ta strona została przepisana.

Pootwierałem ukradkiem wszystkie flakony ciotki, która wychodziła zamąż, i poszedłem napachniony do szkoły. Chustka, zlana zapachami, mokra była, jakby ją kto z balji wyciągnał.
Pan nauczyciel całą godzinę kręcił nosem, że w klasie czuć okowitę.
Oto skutki narzeczonych.
Zaręczeni robili właśnie same takie głupstwa. Jeżdżenie konno, granie w tenisa, jakieś spacery, latanie, jakieś rozmowy. Czasem nawet śpiewy.
Doszło do tego, że pewnego razu, w ogrodzie, przy księżycu zaczął śpiewać nasz wuj adwokat. Miał głos, — straszny! Ryczał, jakby go ze skóry odzierali.
Irzek twierdził, że to wszystko jest bezczelną zasadzką. Później, gdy zaczną razem mieszkać, będą się grzmocili na potęgę. Na tem polega małżeństwo. Gucia używają dla niepoznaki, na przynętę!
Niby, że to tak wszystko ślicznie, ładnie, niby Gucio, Gucio, Gucio, a potem — hurra!!!
Gucio poddawał się im wszystkim aż wstyd. Latał, pędził, załatwiał.
— Wydajesz na to za dużo pieniędzy. Nie uczysz się, zaniedbujesz, — upominała go mama.
My też upominaliśmy, całkiem szczerze. Nie miał dla nas czasu, a gdzie indziej rozkazywali mu, niczem sługusowi.
Jakby go było nie stać na żadną własną porządną zabawę, latał za cudzemi sprawami, zajęty, szczęśliwy, zgrzany.
Na parę dni przed ślubem warjactwo ogarnęło wszyst-