Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/156

Ta strona została przepisana.

kich. Zimną krew zachował tylko przyszły maż ciotki naszej. Wysoki dryblas, blondyn, odwiedzał wszystkich krewnych, — jak król.
Zapalali dla niego wszystkie światła, sprzątali, froterowali, jadł, pił, palił papierosy bez końca.
Baliśmy się poprostu z Irzkiem, czy do naszego czasu, gdy my się żenić będziemy, przetrwają jeszcze te obyczaje?!
Brzydziliśmy się zarówno narzeczonym, jak i ciotką. Gucio śmiał się z jego dowcipów, jak nędzny głupiec. Pocieszaliśmy się jednem tylko, że ciotka nie da sobie grać na nosie i w każdej chwili potrafi męża oblać ukropem.
Początku dnia ślubnego nie pamiętamy. Przyjechali po nas juź po wszystkiem. Przysłali pusty powóz. Czekaliśmy na to w oknie oddawna. Ukłoniliśmy się grzecznie obu stangretom na koźle i wszystko poszło doskonale.
Wesele odbywało się na Karmelickiej u babci. Gdyby nie to, że nie umieliśmy otworzyć drzwiczek karety, przejazd przez miasto możnaby zaliczyć do najszczęśliwszych chwil naszego życia.
Samo wesele, prócz jedzenia, bynajmniej nie było ciekawe. Ryk, wrzask, babek, ciotek i całowania bez końca. Niewiadomo kogo w rękę, kogo tylko w twarz, obcy mieszali się ciągle z krewnymi. Zasiedliśmy odrazu przy osobnym, dziecinnym stole. Chłopcy i rozmaite kuzynki z kolorowemi wstęgami w rozpuszczonych włosach. Nie zwracaliśmy na nie uwagi, choć okazało się, że i one i my gramy ten sam kawałek na fortepianie.