Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/157

Ta strona została przepisana.

— Nie zwracaj uwagi na te idjotyzmy, — krzyknął do mnie Irzek przez straszliwy wrzask starszych, donoszący się z salonu. — Wołajmy o obiad!
Zaczęliśniy walić nożami i widelcami w talerze, — przez jadalnię przeleciał Gucio... Czy słyszał nasze ryki? Nie. Jakby się to wcale nikogo nie tyczyło.
Tomasz nawet, który miał czuwać nad nami, zajęty był czem innem.
Gdy ukazali się w jadalni starsi i zasiedli do stołów, wyszła najaw nowa bezczelność. Na pierwszem miejscu usiedli — nie któraś z babek, nie, chociażby nasi rodzice, a państwo młodzi.
Gdyby nie toasty, — zdaniem Irzka, — zdechłoby się tutaj z głodu. Podczas toastów psykaliśmy na obcych, donajętych służących i nakładaliśmy sobie całe góry na talerze. Irzek znakomicie dowodził nakładaniem. Ze wszystkich półmisków same tylko piersi.
Irzek schował pod nasz stół jakąś butelkę. — Czekajcie, czekajcie, — prosił, — niech tylko znowu zaczną mówić!
Ktoś dzwoni w kieliszek, opiera ręce o stół, zaczyna już, my kolejno, hyc pod obrus i prosto z butelki gul-gul-gul. Z początku tylko chłopcy, potem także dziewczęta.
Najpiękniej przemawiał nauczyciel fortepianu naszej ciotki. Wierszami! Zakończył, — aby wśród prawdziwej muzyki życia wspominała nasza ciotka niekiedy także i muzykę tonów.
Przemawiał dość długo. Na końcu, mimo, że podobny do cesarza Napoleona z kozią bródka, — rozpłakał się. Irzek wytłumaczył nam, że nauczyciel płacze z rozkoszy.