Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/158

Ta strona została przepisana.

Pusta butelka wytoczyła się z pod nas aż między krzesła starszych. Równocześnie staliśmy się bardzo srodzy. Widzieliśmy jeszcze doskonale, jak się wszyscy ruszają, ale nie słyszeliśmy już hałasu, a to, co do siebie mówimy, z ogromną trudnością.
Trzeba było ciągle krzyczeć.
Irzek twierdził, że wszystko jedno, i tak będziemy się musieli pożenić wkońcu. Na dowód zaczęliśmy coraz mocniej walić nasze kuzynki. Dwie pocichu płakały. Miały zaraz skarżyć, gdy wypadła kolej na przemówienie Gucia.
Stał na szarym końcu dorosłego stołu, w białej krawatce, w za szerokim kołnierzu, jakby niezmiernie zawstydzony. Czekał na coś i rumienił się śmiesznie. W ręku trzymał rozkwitająca różę ponsową.
Musiała oznaczać coś ważnego, przypatrywał się jej bowiem, jakby się od niej miało zacząć jego przemówienie.
Gdy po raz trzeci zadzwonił w kieliszek, wszyscy starsi uciszyli się. Nie było to łatwe. Gadanie umilkło, wypuszczali tylko jakieś dowcipy, od których Gucio mrużył powieki. Nie widział nas zapewne, oczy miał zamylone, rękę „położoną na niedościgłej dalekości”, jak wtedy, gdy mówił wiersze.
To właśnie zgubiło go w naszych oczach. I tak już byliśmy na niego wściekli. jako na zdrajcę! I tak już nie dbał o nas! A tu jeszcze ta ręka?!
Gdy drżącemi pałcami z tak zwanym anielskim uśmiechem podniósł wgórę różę i zaczął od słów, może nawet pięknych:
— Jako ten kwiat...