Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/159

Ta strona została przepisana.

Ryknęliśmy. Irzek i ja, zgodnie skandowanym, piwnicznym głosem wołaliśmy:
— Jakiż to chłopak piękny i młody... —
Gucio dalej swoje, my swoje, potem ryczeliśmy już tylko jedno: — Konduktor! konduktor! konduktor!
Było to świetnie wymyślone, choć narazie niewiadomo, dlaczego?!
Starsi zakrzyczeli cały toast, mama podniosła się, zawołała:
— Obrzydliwe dzieci, zrób-no z niemi porządek, niech sobie tak nie pozwalają!
Gucio przyszedł do nas, nareszcie przysiadł się do dziecinnego stołu. Powiedzieliśmy mu odrazu, że jest podlecem, Irzek zamierzył się nożem tortowym.
Gucio rozkrzyżował ręce. Był blady, oczy miał smutne, zamglone. Pochyliliśmy ku niemu głowy w zupełnej zgodzie, dziewczynki i my.
Dotąd pamiętam bliski zapach rozpuszczonych włosów Stefci[1].
Gucio twierdził, że zrobiliśmy mu nieoczekiwaną przykrość, że widzi wszystko, co się dzieje. Widzi, jak targamy za włosy nasze siostry, tymczasem... Zamiast do starszych, zaczął tu do nas mówić prześlicznym szeptem swoją toastową mowę o róży.
O róży, — którą wciąż jeszcze trzymał w palcach.
Wgramoliwszy mu się na kolana, zapłakaliśmy, Gucio też. Co do konduktora, wytłumaczyliśmy, że tu nie chodziło o ubliżenie, a o zajęcie.

Drugiej tak miłej chwili nie było przez cały ciąg

  1. Uzupełniono na podstawie tego samego wydania z duplikatu książki - https://polona.pl/item-view/a5d12846-7c24-4dd3-b7cc-daec03db1b16?page=158