Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/160

Ta strona została przepisana.

obiadu i całego tego wesela napuszonych, głupich „udawaczy”, aż dopiero wieczorem na dworcu.
Gucio wystąpił z nowym bukietem w atłasowym mankiecie i mimo, że było tylu innych starszych, którzy o wiele dalej jeździli (naprzykład nasz ojciec do Ameryki) — grał najważniejszą rołę.
Nie mieszaliśmy się do niczego, widok wagonu przykuwał nas do miejsca. Co mogło jeszcze na świecie tak wyglądać, chyba prawdziwe niebo!!
Tyle złotych śrubek, jedwabnych, niebieskich siatek do spania, schodowa drabinka do wyłażenia, przewracana miednica, okno spuszczane, — istny raj!
Chociaż starsi wujowie byli już po kilka razy w Wenecji i przykazywali ndawaczom zajechać koniecznie do miasta wieczorem, jeden Gucio potrafił o tem mówić.
Mówił o tem wierszami z pewnego dramatu. Wspaniale!
Pociąg już ruszał, już udawacze machali chusteczkami ze spuszczonego okna a Gucio, właśnie Gucio szedł po peronie pierwszy na czele wszystkich, w małym obłoczku pary i wznosząc ręce ku wychylonej ciotce, mówił:
— Gwiazdy nad wami, gwiazdy pod wami!!
Kroczył na czele wszystkich wzdłuż czarnych, głuchych wagonów, aż na sam brzeg stacji. Doszli tam we dwoje tylko, z mamą. Dalej leżała już czarna noc ze znikającem światełkiem ostatniego wagonu.
Mama oparła Guciowi rękę na ramieniu. Pochylili się oboje nad szynami, nad samą krawędzią ciemności.
— No cóż, Gucio?