Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/162

Ta strona została przepisana.

nie Maślankowskiej, że prawie rozpłakali się oboje i że siedzieli przy oknie. Mama powiedziała wyraźnie:
— Wykopiesz przepaść między sobą a nami. Przepaść, Gucio, przepaść...
Zrozumieliśmy to, jako widok: — Gucio łopatą kopie w strasznej głębinie, my na przeciwległych cyplach patrzymy wdół, jak kopie. Przerwawszy zabawę, jęliśmy słuchać uważniej.
Przy żadnem opowiadaniu, wierszu, bajce, nigdy, nigdy, nawet podczas — „jakiż to chłopak piękny i młody“, — nie układała się twarz Gucia tak uroczyście, jak teraz, gdy o tem mówił.
O czem?
Irzek podszedł do mnie na czworakach i przy krześle szepnął:
— Wiem... On mówi o Ma-ślan-kow-skiej...
O Maślankowskiej!...
Tu zaraz, przy krześle obraziliśmy się o to śmiertelnie. Mówił o szwaczce...
Mama z zapałem walczyła przeciw niej. Gucio, jak zawsze w trudnych wypadkach, wezwał na świadka drogę mleczną, widną teraz na czarnym stropie nieba, powyżej Sukiennic.
Rozmawiali coraz ciszej, szeptem, mama odstąpiła trochę ze swej srogości, Gucio też ze swej strony nie pretendował zaraz do wszystkiego.
— Cóż chcesz? Głową muru nie przebiję, prawda? Usuniemy się. Mogę się doskonale usunąć. Dlaczegóż nie? Dlaczego?! Słabym oddechem podrzucał te słowa do góry.