Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/164

Ta strona została przepisana.

Wyszliśmy nareszcie z Guciem prosto wzdłuż szyn tramwajowych. W jesiennem słońcu ulicy oglądaliśmy się wzajem, zdumieni. Gucio bardzo się zmienił. Przez rysy jego twarzy przebijały inne, wątłe, nieśmiałe, — niby spłoszone rysy tej jakiejś Maślankowskiej?!
Przypomniało mi się, jak stał razem z matką moją przy końcu stacji, na brzegu ciemności. Naturalnie, pamiętał wszystko. Naszą udaną fabrykę papieru, mleczną drogę, cyrk, Tomasza, swoje pierwsze tennisowe spodnie, korso, gonitwę po ogrodzie, szal, kapelusz tyrolski.
Paliło mi się pod nogami, nie niiałem czasu na tak szczegółowe wspominanie! Zostawała nam niecała godzina, podczas której trzeba było Gucia raz na zawsze oświecić, nauczyć „ostatnich“ filozofów, poglądów, rewolucyj, anarchji — wszystkiego.
Zacząłem, ma się rozumieć od Ogóra, od robienia pieniędzy, od łajdactwa takiego systemu. Gucio nie krytykował Ogóra, przeciwnie, podziwiał. Energję, bystrość, rozpęd. Starał się być bezimiennem kółkiem w tej maszynie.
Jak dalece nie rozumiał moich teoryj, niech świadczy, że wolał mówić o wspomnieniach!
Już nadjeżdżał mój tramwaj. Z literą D. Do dworca. Ludzie wsiadali, szeleszcząc nagromadzonemi na chodniku liśćmi.
— Zostań może jeszcze parę godzin.
Już stałem na tylnym pomoście. Gucio zabiegł z boku, kiwnął zacerowaną rękawiczką, wychyliłem się. Rozejrzał się wkoło i wyciągając szyję z szerokiego kołnierza: