Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/165

Ta strona została przepisana.

— Bo nie wiem, czy wiesz?... — szepnął. — Mam syna i córkę. Już dawno! Już dorastają.
Tramwaj ruszył, — śpieszyłem trzecią klasą osobowego pociągu przez całą Europę do słońc wiedzy i natchnienia, nie miałem czasu.
Głodowało się pod temi słońcami, chodziło, dążyło. Aż określiwszy wszystkie drogi, stanęły wszystkie słońca nad dniem ogromnym, pełnym sierpniowej pogody, — gdyśmy na wielką wojnę wyruszali.
Kogo żegnam? Tylko ciebie... Stoisz u zbiegu dwóch ulic, przestraszona, porzucona. Kogóż więcej mam w życiu?!
Chodzimy, krzyczymy, kolbami bijemy o ziemię, przyszedł rozkaz, nie ruszymy, aż w nocy, — ostatni raz siedzi się w kawiarni, w świetle, w muzyce. On, ja i jeszcze jeden, jacyś wieczyści przyjaciele krótkiej chwili, idziemy do bufetu. W muzyce wszystkich hymnów naszej sprawy przeciw wszystkim innym wrogim hymnom na kieliszek wódki.
Możemy tu, na marmurowej płycie, świat, jak małego pomidora pokrajać na plasterki, choćby zaraz, — gdy z drugich drzwi ukazuje się Gucio! W czerwonych za szerokich wyłogach, malutki, skromny, jakby wczoraj wrócił z odwachu.
Radość dawnego dzieciństwa przeleciała mi przez serce. Z kiełbasą na widelcu, ryknąłem odrazu:
— Jakiż to chłopak piękny i młody?!
Padliśmy sobie w objęcia.
— Idziesz na wojnę?!
— Idę!