Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/167

Ta strona została przepisana.

Przebaczać, myśleć o zwykłych ludziach porządnych w tym czasie ognia, śmierci, chwały i upokorzeń?! Niema tu jednej sekundy dla ciebie, Gucio, czy giniesz w rozgłosie strzałów, prędszych od najszybszego klekotu matury, czy jęczysz po szpitalach, czy jak ciura stoisz pod mostem...
Więcej tu znaczy garstka ciepłego ryżu, lub też numer „koty, rozoranej, do której dojeżdżam dziś w nocy, między powalonych honwedów, pod niebem czarnem, pustem i szumiącem.
Na tej kocie, przy rozstrzelanej karczmie spotka się o danej godzinie nasz bataljon z osłoną artylerji.
Stoję w krzywych wrotach i czekam, zapomniane ognisko dogasa pod płotem, zdaleka szczękają ciężkie żelastwa baterji. Z za lasu świt wypływa, jakiś ptak woła w rozjaśnionych ciemnościach, — czekam — wciąż nie nadchodzą, nigdy już chyba nie nadejdą...
— Czy to osłona artylerji?!?
— Tu idzie osłona artylerji!
Sczepiliśmy się w siwym poranku, dowódca osłony i łącznik bataljonu, — Gucio i ja.
Kto zna ów prawdomowny czas krótkich spotkań wojennych, ten wie ile w spotkaniu takiem żalu, pośpiechu i radości.
Wykopaliśmy jakieś rowy, pijemy kawę z rumem, Gucio zmalał, poszarzał w austrjackiej słażbie. Posiwiał. Oczy mu zaszły rdzą.
— Masz zardzewiałe oczy, — powiadam, — jesteś stary. — I lecę mu przez ręce, śpię, słońce nad nami chybota w huku armat, dokoła świeża trawa, mnóstwo drobnych, głupiutkich kwiatów polnych.