Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/168

Ta strona została przepisana.

Śpię na rozścielonym kocu, słucham Gucia, jakbym był jego zasłużonym ojcem, ja młody legjonista!
Gucio w za dużych sztylpach, w za dużym płaszczu, w za dużych rękawach, kładzie obie sczerniałe ręce na niedościgłej dalekości, jak kiedy deklamował przed nami dawno, kiedyś, w dzieciństwie.
Tak samo, tak samo, tak samo!
Po tylu latach, tu dopiero, gdzie cieniami raczej jesteśmy już niż ludźmi, pokazał mi wytartą fotografję tej swojej Maślankowskiej...
Znużona, biedna kobieta, na którą żaden z nas, młodych żołnierzy, w żadnem świeżo zdobytem mieście nie zwróciłby uwagi.
Pokazał tę fotografję, opowiedział o jedynej róży swego życia.
Malutka twarz Gucia wznosi się ku niebu. Jest szczęśliwy, rodzinę swoją przezeznie zabezpieczył. Nie ma żadnych obaw. Maślankowska z córka zabrały się i przygarnęły do żony Ogóra.
— Są na Ukrainie. Ileż tam śmietany, masła, jarzyn, dobrobyt! A syn tu został. Wyrósł. Wcale nie jest mały. Marzy tylko o was. O polskiem wojsku. Rozumiesz to?!
— Naturalnie, rozumiem. Dzieci nato są, żeby rosły. Co mają robić? — zawołałem i zasnąłem.
Czy można myśłeć o Guciu i jego chłopcu w tych czasach?! Już stoimy w twierdzy krakowskiej, wszystkie Austrjaki uciekły, mam wypisane na kartce całe setki szarż zdetronizowanych, które się cisną z prośbą do nowego polskiego generała.