Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/169

Ta strona została przepisana.

Trzymamy ostry porządek, aż tu, kto się przebija naprzód z tłumu?! Kto siwą, starą głowę wyciąga z luźnego kołnierza?!
Gucio jakgdyby z drugim jakimś Guciem, jeszcze mniejszym, obaj w ciemnych wojskowych płaszczach.
Ręce Guciowi drżą, na rękawie ma krepę żałobną, po Maślankowskiej, po swej róży jedynej, którą niósł całe życie szczęśliwie, a uronili mu ją daleko. Tamci wszyscy, rodzina Qgóra, z dziećmi wrócili, te dwie, matka z córką zostały w obcej ziemi na zawsze.
— Ja wiem, — prosi Gucio w nagłym przypływie olśniewającej jasności, — to się nie liczy, cóż się w tej chwili liczyć może, wogóle?!...
Przemawia tu dwóch Guciów: ojciec i syn... Ojciec, stary Gucio, kapitan rezerwy, i syn Gucio, patrzący z oblicza nieznanej mi prawie Maślankowskiej Guciowemi oczyma. Odsuwa ojca, nie daje mówić, trzeba koniecznie, ażebym się dowiedział, poco tu przyszli we dwóch.
Jest to sprawa prywatna, ale też i powszechna zarazem. Nie chcę się dowiadywać o niej tu w fortecy, — tu służba, chodźmy w danym razie gdzieindziej.
Siedzimy w knajpce, naprzeciw ogromnych gmachów dowództwa. Młody Gucio odsuwa ojca na bok, wychyła ku mnie stęsknioną twarzyczkę.
— Muszę teraz wszystko odrabiać, panie poruczniku!
— Mów mi ty.
— Pan wie, ojciec zawsze urządzał wszystko cicho i potulnie, pan wie. Muszę teraz wszystko za niego odrabiać!...