Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Stary Gucio śmieje się, olśniony wodzi oczyma za rękami syna, a twarzą, pełną najtkliwszego marzenia, przytakuje prośbom.
Malutki Gucio chce iść na polską wojnę bez wahania, odrazu.
— Nie będę mostów pilnował, — wymachuje małem piwem, — ja panie poruczniku przydam się do roboty ważniejszej!
Młody Gucio słuchać nawet nie chce o ojcu.
Wielki czas leci naprzód, kto się teraz zajmować może sprawami rodzinnemi.
Palą się wszystkie granice, stara ziemia ojczysta ściąga się w jedną całość, siedzimy już w Warszawie, krzątamy się, biegamy, w ogromnych biurach rządzimy. Czasem przeleci przez gazety z łoskotem, zamaszyste nazwisko któregoś wuja, stryja. Ogór siedzi już dawno na wysokim urzędzie, inni o ministerstwa zabiegają skwapliwie, aż tu w stukocie mego biura otwierają się drzwi i wchodzi stary Gucio.
Zafrasowany, grzeczny, skromny, i bardzo cichy.
— Czemże ci mogę służyć, Guciu?!
Sprzedaje losy państwowe, służyć mu niczem nie można. Popatrzył w słońce, rdza spłowiałych jego źrenic przemieniła się w mgłę.
Sprzedaje losy.
Nie wierzę w takie głupstwa, ale od niego kupię, może właśnie ma rękę szczęśliwą.
— Szczęśliwą?
Zawrócił i położył na biurku maleńki wycinek ga zety, zadrukowany petitem.