Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/171

Ta strona została przepisana.

— Cóż to jest, mój kochany?!
— To jest mój mały Gucio...
Odczytałem wszystko, w paru słowach, o szeregowcu ochotniku. Poległ w bitwie, — którego miesiąca nad którą rzeką, — w obronie jakiejś przeprawy...
Stary Gucio stał nad tą karteczką z rękami złożonemi żałośnie, jak nad mogiłą. Schował wycinek do koperty, kopertę między losy, do portfelu.
Nie widzieliśmy się później długo, aż kiedyś, gdym miał wyjeżdżać w świat, przyszło mi na myśl, że trzeba się pożegnać ze wszystkimi.
Ogór wymienił mi pieniądze w swem biurze wspaniałem, i korzystając ze sposobności, przypomniał Gucia, którego, — jak mówił, — nareszcie jakoś przyzwoicie urządził.
— Zobaczysz, w hurtowni owoców. Zupełnie przyzwoicie.
Zastałem Gucia w małem lakierowanem przepierzeniu centralnego składu. Z różnych działów jabłek, gruszek, winogron spływały na biurko arkusze, pełne cyfr. „Przemierzał“ je od góry do dołu pilnie, niebieskim ołówkiem, nasz Gucio, — szary, blady, w kaloszach. Całą zimę tu stoi na kamiennej podłodze, przy sztucznem świetle, ze zmarzniętemi rękami na liczydle.
— Widzisz, — od tego zacząłem, — okno ci tu powinni zrobić, to rzecz pierwsza!
Biurko miał umieszczone przed ślepą, bezokienną ścianą. Coś podobnego! Pracować tak dnie całe, tygodnie, niby w obliczu muru więziennego.
Rozmawialiśmy dość długo. Opowiadał, że uspokoił się już po śmierci syna.