Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/179

Ta strona została przepisana.

I do gwiazd. Nic tu nie pomogą porównania, — tylko my mogliśmy się tak całować, a jak to było naprawdę, mógłby powiedzieć jeden tylko stary, skręcony sznurek, który leżał we framudze tego okna.
Schowałem go sobie na pamiątkę. Spoczywał długo na perfumowanej wacie w pudełeczku z granatowej porcelany, zapodział się wreszcie, zgubił, a jednak dzisiaj jeszcze myślę o nim z tkliwością.
Dzisiaj jeszcze, gdy widzę sznurki, sznury, liny, wśród pracy ludzkiej, czy też na wojnie, czy porzucone na drodze, czy też w portach, na łodziach, albo wysoko na maszcie olbrzymiego okrętu, — wspominam wnękę tego okna, skrawek szpagatu i blask pocałunku, bijący z pod powiek przymkniętych.
Nikt nigdy nie dowie się ode mnie nazwiska i wielu innych ważnych rzeczy, mógłbym co najwyżej wypowiedzieć jej imię.
Janina.
Gdy je wypowiem, — znikam, jako człowiek dorosły... Biegnę z książkami pod pachą do gimnazjum, pierwszy przymrozek srebrzy opustoszałe drzewa. Uważam, by się kroki moje na chodniku kończyły do pary, ma to wielki wpływ na stopień z algebry. Powtarzam zadanego napamięć Arystydesa, gdy oto widać z za węgła naszą piękną aleję!
Czarnemi gałęziami obejmuje niebo wybładłe, dołem wśród pni przemyka kilku zmarzniętych profesorów w rozwianych płaszczach. Stoję przy sklepie z materjałami piśmiennemi, koledzy mnie potrącają, — chodź, głupi, na co czekasz?