Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/18

Ta strona została przepisana.

— No więc trudno, złamał obojczyk, zlepić się to nie da.
Z tego powodu już na drugi dzień zjawił się u nas kolega ojca, też doktór, ale do którego mówiło się — panie profesorze. Miał grube, bardzo zimne ręce, pachniał karbolem, a nazywał się Trzebicki. Pooglądał, pooglądał, pooddychał na mnie zbliska kosmatemi dziurkami nosa i powiedział:
— W gips go weźmiemy, panie kolego, na dwa tysodnie.
Nie wiedziałem wtedy, co to jest gips? Czy to się je, zażywa, czy też może służy to do płókania?” Potem dopiero okazało się, dlaczego mama, ubierając mnie ostrożnie, tyle mi różnych rzeczy obiecała. Gips, — to znaczy, że muszę chodzić z ręką złożoną na piersi, szczelnie owinięty bandażem, a to wszystko jest ze wszystkich stron zagipsowane.
Tymczasem za dziesięć dni wypadała wielka uroczystość w naszym Parku Jordana, doktora wesołego i grubego, bez którego, — jak lubił czasem mówić do mnie ojciec, — na pewnoby mnie bocian gdzieś zgubił po drodze.
Uroczystość polegała na zdobyciu twierdzy nieprzyjacielskiej i na wspaniałej defiladzie przez błonia. Mieliśmy już do tego poszyte białe błuzy płócienne i białe płócienne krakuski z niebieskim aksamitem.
Kolory naszego Krakowa.
Błuzy do wdziewania przez głowę, odpinane z boku, u dołu zebrane na gumkę, nie były obliczone na gips! Myślałem, że mnie puszczą w samej krakusce. Irzek w bluzie i krakusce, a ja tylko w krakusce.