Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/180

Ta strona została przepisana.

Czekam: stąd, przez długość całej drogi, aż do podnóża góry Zamkowej na małą, czerwoną czapeczkę. Gdy się ukaże, uciekam dziesięć domów wtył. Będę szedł jeszcze raz, całkiem już inaczej, będę stąd szedł na spotkanie.
Jak iść, smutno, czy wesoło?! Czy może tylko odniechcenia?! Czy też kroczyć atletycznie, uginając się w kolanach i w łokciach?!
Atletycznie nie można, zajął to już dla siebie Dworski. Siłacz rzeczywisty, jedną ręką podnosi krzesło za koniec tylnej nogi.
Idę „na smutno“, patrzę przed siebie wdal, lub co najwyżej zrzadka na chmury. Nikt tego nie rozumie! Dworski, kroczący po prawej stronie czerwonej czapeczki, pospolicie wymachuje rękami.
Po lewej idzie jej brat, Stefan, jako brat takiej siostry, — zwierzę! Trzyma ręce w kieszeniach i idzie. Ordynus!
Mógłbym go zmiażdżyć w jakiś sposób. W tysiące najprostszych sposobów. Nasz ojciec jest dyrektorem teatru, jego ojeiec wiolonczelistą w orkiestrze.
Jakież porównanie?!
Mamy konie, — każdy widzi, że to własność prywatna, — na powozie niema przecie dorożkarskiego numeru; ojciec Stefana chodzi po mieście piechotą, z wiolonczelą w ogromnym futerale.
Idę prosto po chodniku, oni we troje aleją. Siła całego świata ciągnie mą głowę w bok, w stronę czerwonej czapeczki. Opieram się sile całego świata, głowy nie od wracam.