Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/181

Ta strona została przepisana.

Gdy nagle rozlega się głos, którego z niczem porównać nie potrafię!
— Dzieńdobry.
Udaję, że nie słyszę.
— Dzieńdobry, gdzież ty idziesz znowu?! — woła Janinka w cudnej, czerwonej czapeczce.
Tę czapeczkę porównać można z jednem tylko, najpiękniejszem wyrażeniem ludzkości: jaśminy i bzy.
Przeskoczyłem drut, okalający zaszronione trawniki, idę przez błoto radośnie, jakby to były konfitury. Nie mogę podać ręki nikomu, gdyż wtedy i jej podam.
Przekracza to narazie siły ludzkie! Za wiele szczęścia!
Szalony smutek, od którego dziwnem zrządzeniem losu można zwarjować z radości, zakazuje mi patrzeć na twarz Janiny. Domyślam się tylko jej oczu czarnych, połyskujących mgłą srebrną.
— Skąd-eście się tu wzięli? — pytam, choć przecież codzień spotykamy się w tem miejscu.
— Idź, głupi, nie zawracaj głowy, — śmieje się jej brat, Stefan, idjota.
Biegną środkiem alei we troje, ja przy drucie ogrodzenia przez rozmiękłe błoto.
Wygnaniec! Całe życie będę miał własny powóz, będę pochodził z sześciopokojowego mieszkania, będę synem dyrektora teatru, ale inni, handlarze win [Dworski był wszystkiego synem handlarza win], synowie ojców noszących wiolonczelę sunąć będą środkiem alei!
Takie jest prawo uczuć bezgranicznych, prawo godne najpotężniejszych marszów żałobnych świata! Nagle za-