Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/183

Ta strona została przepisana.

Ostatniem tchnieniem wypuszczę z zaciśniętych kurczowo palców szczątki łodzi roztrzaskanej i z niemym okrzykiem popchnę je przyjacielowi. Potem utonę! Ale śpiewać w kwartecie brata niegodnego mej ukochanej — przenigdy!
Stefan wyciągnął z kieszeni metalowy kamerton. Uderza widełkami o pień, wszyscy troje słuchają tonacji. Głowy Dworskiego i Janinki stuliły się razem.
Można na ten widok skonać z rozpaczy! To nic, patrzę wdal i milczę.
Nagle, z wieży bernardyńskiej wali godzina. Najwyższy czas, buda zaczyna się o ósmej. Biegniemy, oni środkiem alei, ja przy drutach ogrodzenia po błocie.
Tuż za mną, a przecie, jak zawsze, niby przez blask księżyca, rozlega się zdyszany głos Janinki:
— Leć tu, razem z nami, zapryskasz się okropnie!
Nie odpowiadam, brnę jeszcze głębiej, wiadoma rzecz, kto w życiu naszem pójdzie górą, a kto dolina!
Zemściłem się na Stefanie zaraz na pierwszej przerwie zapomocą Śmierci Otella. Ciężkie chmury wisiały na niebie, uzmysłowiłem sobie następującą po przerwie godzinę algebry... Gdy okazało się, że algebra nie przejmuje mnie dostatecznym dreszczem, przypomniałem sobie nasze domowe położenie. Chorobę mamy, może nawet ciężką, na serce, że ojciec wyjechał i niewiadomo wkońcu, jak tam wszystko na świecie załatwi, może nie dostaniemy wcale nowych mundurów?!...
Pożądany dla śpiewu dreszcz zjawił się odrazu: jak nie wyrznę Śmierci Otella, jak nie rozciągnę wysokiego „chwała“!