Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/184

Ta strona została przepisana.

Stefan siedział z rękami w kieszeniach, zielony z wściekłości, a koledzy, Burzyński, Faliszewski, nawet Gałek, w czasie śpiewu zaglądali mi poprostu do gardła, żeby zobaczyć, jak się to tam odbywa?!
— Ten ma głos! — wrzasnął Dworski. — Chodź, funduję kiełbaskę!
Polecieliśmy we dwóch nadół do tercjana. Tu dopiero okazało się, że funda jest podstępem. Dworski zapłacił, ale zato postawił sprawę kwartetu i naszej wspólnej miłości na ostrzu noża.
Zaczął od tego, jak doskonale można się urządzać w domu rodziców Janiny. Pod każdym względem! Stary dawał całe popołudnia lekcje. Szkodził co komu? Nie.
Na znak nieprzebłagania słuchałem tego wszystkiego z zaciśniętemi szczękami.
Matka Janiny, Niemka, nie mieszała się wogóle nigdy do niezego. Można sobie było u nich palić papierosy do uchylonych drzwiczek od pieca, robić ćwiczenia w walce francuskiej na materacach. Zawsze przytem wkońcu dawali herbatę, a na rum nikt nie uważał. Można sobie było wlewać, ile kto chciał.
Odpowiedziałem krótko, lecz bardzo zręcznie:
— Nie mogę.
— Dlaczego?
— Ojciec mój jest przełożonym jej ojca. Mam za duże stanowisko. Nie mogę wywierać wpływu na los ich rodziny.
Dworski nie rozumiał tego.
Wytłumaczyłem mu na przykładzie pewnego hrabiego, który zakochawszy się w dziewczynie z ludu, wywołał powstanie całej Flandriji.