Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/185

Ta strona została przepisana.

— Chyba pamiętasz, — rzekłem, — hrabia Egmont!
Dworski wzruszył się, zbladł i zaczął odrazu z innej beczki. Z beczki przyjaźni.
Gdzie wchodzi w grę przyjaźń taka, jak nasza, nie liczą się ojcowie i nic nie ma do gadania niczyje stanowisko.
Pamiętam do dziś miejsce, w którem to mówił. Opleceni uściskiem staliśmy w kącie klasy, przed szklanną gablotką. W ostatniej ławie Genio Faliszewski bił się z Burzyńskim. Padał śnieg. Może nawet słychać już było dzwonki pierwszych sanek, może słowa Dworskiego działały tak kojąco?!
Mimowoli patrzyłem na trzecią półkę gablotki. Stał tam model jaskru [rananculus acer], z zalążnią, pręcikami. słupkami, olbrzymi, jak głowa końska.
Trzeba przyznać, że ze słów Dworskiego nie było żadnego wyjścia.
Żądał, bym brał udział w kompozytorskim kwartecie Stefana i byśmy razem chodzili do Janinki. Mniejsza o rum, o palenie, nawet o talent Stefana, który to talent bez porządnego głosu pierwszego w kwartecie może przepaść na zawsze. O to wszystko mniejsza!
Ale: — razem zaczynaliśmy palić, razem oberwaliśmy już po kilka dwój z niemieckiego i z algebry, — musimy razem kochać!
Nie zgadzał się na cierpienie osobno.
— Albo jest przyjaźń, albo jej niema!
Zakończył wspaniale:
— Aut — aut, albo, entweder — oder, i nawet po francusku, — ou — ou.