Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/186

Ta strona została przepisana.

Wzruszyłem się! Zabrzmiały mi w uszach jej ostatnie, tak znaczące słowa, — „zapryskasz się okropnie“... W skłębionych myślach pojawił się Henryk IV, na śniegu przed murami Kanosy... Ja też miałbym tak iść do idjoty Stefana.
— Upokorzenie?! — krzyknąłem z rozpaczą.
— Cicho, głupi, — szepnął mi Dworski do ucha, — robisz to dla niej.
Jedno z tego wynikało bezwzględnie: Nowy mundur... Na ten kwartet, do ich domu? Tylko w nowym, świetnym mundurze!
Dworski kuł żelazo póki gorące. Na drugiej przerwie stanął ze mną przed ławką Stefana i rzekł:
— Mamy kwartet, jak mur, on już chce!
Stefan udał, że go to wcale nie wzrusza. Owszem, jeszcze dalej posunął się w bezczelności.
— Wiedziałem, że nie wytrzymasz, — powiedział, — moje Kyrje jest tak zharmonizowane! Samo się śpiewa!
— Chcesz, — trzeba się było jakoś przeciwstawić, — mogę ci tu zaraz rypnąć Śmierć Otella?!
Śpiewałem ją, jak nikt. Coprawda trudno mi już było wzruszyć się po raz drugi, „dreszcz“, rozrabiany zapomocą smutnych wypadków [lekcja algebry, ciężkie położenie domu] wyczerpał się już. Miałem jednak drugi jeszcze sposób: przed arją potrzymać w ręku jakieś ostrze, sztylet, chociażby scyzoryk.
Na ławce Stefana leżała długa linja. Wziąłem ją i odrazu krew mi uderzyła do głowy.
— Co mi tam „Śmierć, — zaśmiał się Stefan zuchwale, — ciągnij lepiej gamę.