Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/187

Ta strona została przepisana.

Dno upokorzenia! Z pewnością zbladłem, jak trup.
Dla wiej!
Gama brzmiała potężnie, — za oknami padał bezduszny śnieg.
— Ponieważ nie chciałeś dawniej, — Stefan wyszczerzył zęby w krwiożerczym uśmiechu, — teraz też nie potrzebujesz brać „tego“ za bywanie. Możesz sobie do nas przychodzić fachowo, jako głos.
— To świetnie, — odpowiedziałem.
Można mówić o uczuciach, co się chce, wiem jedno: w duszy mojej otwarły się całe piętra bezdennej rozpaczy.
Pozostawał na wszystko jeden, jedyny ratunek: nowy mundur!
Ja — w nowym mundurze!
Ja, — poruszający się w nowym mundurze odniechcenia.
Ja, — udający, że nie słyszę, kiedy wszyscy zaczynają ryczeć: — Ma nowy mundur!!
Moja odpowiedź na te ryki: — Nowy? Być może, nie pamiętam...
Czy to się spełni? Rzeczy takie można odgadywać wyłącznie zapomocą przeczuć. Miałem całkiem dobre przeczucie. Spadł śnieg, gdyśmy wracali z gimnazjum zaszły mi drogę dwa pogrzeby. Przynosiły mi dotychczas zawsze, szczęście.
Pod naciskiem tych uczuć wymyśliłem bardzo piękne określenie „danej“ pogody: „Całun śniegu okrył całe miasto“.
Całun, słowo żałobne i kochające zarazem, doskonale mogło koić rozpacz.