Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/188

Ta strona została przepisana.

Do domu naszego, położonego naprzeciw parku, do tych sześciu pokoi, w których Stefan, bądź co bądź, nie wiedziałby, jak się obracać, wróciłem „żałobnie“. Na znak, że wszystko jedno. Niech się mnożą te pokoje, niech jeszcze więcej „wspanialeją”, niech wszystkiego przybywa, — nie dla mnie! W sercu mem utkwił pewnego rodzaju cierń, który może wyrwać tylko bardzo dobra i „mimowoli“ szczodra ręka.
„W tym duchu” złożyłem książki w naszym pokoju i w tym duchu poszedłem do salonu. Postać przy oknie, wpatrzeć się w pierwszą lepszą dal, aż ktoś zobaczy, co się ze mną dzieje...
W mieszkaniu było zupełnie cicho. Ośnieżone drzewa wielkiego parku stały w połyskach słońca, jakby wyrznięte misternie z białego marmuru. Z wysokich grabów podrywał się niespodzianie puch srebrzysty i leciał, niknąc w pogodnym błękicie, jak oddech. Nad młodemi brzozami kręciły się po niebie wrony z donośnem krakaniem.
Dopiero w przerwach krakania spostrzegłem, że i u nas w mieszkaniu coś się odbywa...
Rozlegało się, jakby szelest listka, czy też przemykanie karteczki papieru po podłodze. Na pewno mama dostała list od ojca, teraz znowu siedzi, pisze i płacze przy biurku...
Znaliśmy się już na tem.
Oczywiście! Nad inkrustowanemi słupkami galeryjki widać było odgarnięte wtył włosy i czoło mamine, raz gładkie, to znów zmarszczone. Nad brwiami, w ciemnych miejscach układało się po sto trosk naraz.