Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/189

Ta strona została przepisana.

Skłoniwszy głowę niżej, zaczęła pisać. Rozległ się pośpieszny skrzyp pióra i szereg słów, wymawianych z ogromnym trudem przez drżące, splątane westchnienia. Naprzeciw amfilady naszych sześsiu pokoi, naprzeciw śnieżnych drzew i blasku słońca pisała mama śpiesznie, żarliwie, ze łzami w oczach, przecząc czemuś głową...
Ludzie nazwaliby to dziwnym zbiegiem okoliczności: że ów list znaczący przyszedł właśnie, gdym sobie nowy mundur przyobiecał!
Gdy godzina dopędza godzinę, minuta minutę prześciga, gdy się dwie chwile sprzęgną i rozwiane w nicość padają, niech nikt nie mówi o przypadku. Minuty, godziny, chwile sposobiliśmy dla siebie oddawna w upartym obrocie rzeczy! Nigdy prawdą nie jest, że różana nadzieja spotkała się z szarem zmartwieniem, lecz że w jasnem świetle serca ujrzeliśmy nagle sprzeczne oblicza naszej własnej duszy.
W liście swym pisał ojciec: — Sadzę chwilami, że nie wybrnę.
Mama pokazywała mi to miejsce palcem wzdłuż linijek. Badała je, tłumaczyła na różne sposoby. Wynikało ze wszystkich, że teraz musimy się poniekąd ukrywać, nie ludziom poznać nie dawać, prowadzić wszystko po dawnemu, między sobą zaś w domu, oszczędzać pocichu na wszystkiem.:
Ojciec pisał, że nie traci ducha, walczy dalej, choć ciągle ten sam człowiek [tu szło nazwisko] staje mu na drodze i krzyżuje zamiary.
Mama potrząsnęła głową żałośnie.