Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/19

Ta strona została przepisana.

— Irzek nie ma złamanego obojczyka, czy tego nie rozumiesz?!
— Dlatego bluzy nie wezmę! — odpowiedziałem z płaczem.
Na to mama rozpłakała się razem ze mną: — Nie chodzi, dziecko, o bluzę! Jesteś chwilowo kaleką, zgniotą cię tam, stłamszą i może być jeszcze większe nieszczęście!
W tej chwili zjawił się ojciec, z piórem za uchem. Widocznie, coś pisał. Stwierdził, że jeżeli prowadzić się będę jak dotąd, wiecznie się kręcić, wiercić, biegać, nie pójdę nawet patrzeć na defiladę. Jeżeli jednak parę dni przetrwam spokojnie, nie wstrząsając. nie terpiąc bandaża, kto wie, czy się nie da, bym uczestniczył w pochodzie.
Kto wie?! Mogę szczerze powiedzieć, że w czasie tych sześciu dni, które dzieliły nas od defilady, nie ruszałem się prawie. Nawet pod gipsem, samemi palcami przestałem zwijać kulki ze spoconych nitek bandażu. Irzek uczył mnie defilady wieczorem, wróciwszy z ćwiczeń. Odpadania w lewo, w prawo, zaskakiwania w czwórki.
W sobotę wieczorem, przed upragnioną niedzielą wyłoniła się nowa groźba. Rozmawiali przy kolacji, ojciec mówił, że już poprosił nauczycieli, czyli dowódców, by na mnie zwrócili uwagę.
— Cóż wielkiego, — dodał w stronę mamy — szedłby jako skrzydłowy!?
— Na szczęście, — mama odłożyła nóż i widelec, — wszystko niepotrzebne, jutro nie będzie pogody. Wierzę święcie, że będzie lało, jak z cebra!