Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/191

Ta strona została przepisana.

Pisała, oddychając głęboko, w natłoku wzruszonych myśli. Zacząłem mówić o mundurze półgłosem do samego siebie. Czyby, naprzykład, nie można było pożyczyć skądś lub też coś sprzedać pokryjomu?!
— Co ty mówisz?
Powtórzyłem głośno i dodałem:
— Odpowiedni ludzie w odpowiednim wieku mają odpowiednie plany. To trudno.
Mama rozejrzała się dokoła, jakgdyby nic nie rozumiejąc. Odpowiedziała mi parę słów pocichu, tak cicho, że nic nie było słychać. Głowa jej spadła poniżej galeryjki biurka na drżące ręce, — z płaczem.
Och, tego znowu nikt nie chciał!
Odgarnąłem jej włosy z czoła, pochyliłem się skwapliwie. Jakże starą miała twarz w tej chwili?! Popatrzyłem mocno w oczy.
Ani jednej iskry zrozumienia, rozlane światło łez, nic więcej!
— Z mamą wcale nie można żartować!
Nie trzeba może żartować, przeciwnie, chytrze uważać!
Za podłe było wystąpienie Stefana, za ważna moja zemsta, a na szczycie tej zemsty zbyt szalona miłość! Uważać, liczyć, minąć tysiąc niepewnych zakrętów — i wejść, wejść do nich, do ich domu, z jedwabną chusteczką w mankiecie nowego munduru.
Piękny, świeży, wyprasowany, z uśmiechem Almanzora na ustach.
Oto wszyscy ryczą: — Nowy mundur!... — Odpowiedź: — Nowy? Być może, nie pamiętam...