Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/192

Ta strona została przepisana.

Dla tego celu przez kilka dni przywarowałem. Nakrywałem do stołu, dopisałem się na półtora stronicy do listu ojca i sam nadałem list przy okienku na głównej poczcie. Pamiętałem o lekarstwie dla mamy, wznosiłem oczy nabożnie, gdy przełykała pigułkę, uczytałem dobrowolnie dwadzieścia stronic Sakuntali po niemiecku.
Wszystkie te wysiłki zniszczyło mi niebacznie futro mamine, przyniesione wieczorem z przechowania.
Oto leży cicho na kanapie śliczny błam bronzowy, lśni puchem drogiego gatunku. Głos mi odjęło nagle, poczem, jakby robiąc naiwne odkrycie, powiedziałem:
— Możnaby przecież doskonale sprzedać futro?!
Mama uśmiechnęła się: — W czemże będę chodziła przez zimę?
— W czem? Mama nie wyzdrowieje tej zimy...
Są słowa, które przychodzą z niewiadomych stron, z nieznanych myśli... Słowa, które rzucamy, by nigdy nie móc od nich uciec.
— Sądzisz, że nie wyzdrowieję?
— Wielka rzecz, jedna zima. Janina, siostra Stefana, chodzi zawsze w watowanym kubraczku.
Musiałem to powiedzieć. Za karę... Niech będzie wyrażone głośno w ścianach naszego mieszkania, jak chodzi Janina.
Sprawę munduru zakończyła mama jednem słowem: — Sobek!
Na kwartet szedłem w mundurze: starym, wysiedzianym już cokolwiek, wytartym. Niemniej przez całą drogę od nas, aż pod ich dom powtarzałem jedyny w tym wy padku wiersz: