Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/193

Ta strona została przepisana.
Na szczytach Tatr, na szczytach Tatr,
Na sinej ich krawędzi.

Od sz od cz, od złowrogiego tr wzmagały się uczucia dumy i samotności.
W bramie domu czekało na mnie jakieś dziwne błogosławieństwo. Dziwne, gdyż niewiadomo jakie, a, że błogosławieństwo, to pewne. Coś wiecznego, nieśmiertelnego w oświetleniu starej lampy naftowej, coś, co się potem niesie z sobą przez długie lata i nigdy nie zapomina.
W przeciwieństwie do bramy, trudno było znieść bezczelne szczęście murów klatki schodowej, które przecież wiele razy dziennie mogły się były cieszyć widokiem danej postaci.
Bywałem tu już wiele razy, a jednak z miejsc tych tchnęło wyrzutem, jakbym lata całe nie przychodził.
Na drugiem piętrze rozległ się pod mojemi stopami dudniący głos drewnianego ganku. Nie było innej drogi do tego mieszkania, jej stopy dudniły tu zapewne, jak moje...
Po lewej ręce okna, po prawej balustrada. Na dole aresztanci jacyś piłowali sąg drzewa, górą zaś niebo płynie.
Za trzeciem oknem zaczynało się już ich mieszkanie. Na oknach przedpokoju cztery wielkie słoje z korniszonami. Czerwone gwiazdki marchwi i żółte seleru, dziwnie wesołe wśród śliskich ogóreczków.
Szaragi, na których wiszą płaszcze. Obce, obojętne płaszcze.