Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/195

Ta strona została przepisana.

Chce ściągać ze mnie płaszcz. Pokazać ostatni wieniec jej ojca z czerwonemi wstęgami.
Wieniec ten, — choć go jeszcze nie widzę, — przypomina mi nagłe sławę i niedoszły mundur. Moje wejście, ich ryki, przypuszczalną odpowiedź moją: — „Nowy? być może, nie pamiętam...
W starym mundurze nie mam wyjścia! Wspaniały gniew piętrzy się we mnie niebotycznie.
Dworski ryczy: — Byczo, żeś przyszedł!
Opieram się przyjaźni Dworskiego i cierpię. Kosmyk jej włosów, jedno słowo, jedno spojrzenie sprawiłoby, że wszedłbym do jadalni, zamiótłbym, napaliłbym we wszystkich piecach, potrzepałbym im wszystkie dywany, zbiegłbym rano po bułki...
Niema nawet śladu jej spojrzenia. Przez uchylone drzwi widać kredens i chleb w koszyku. Oto wszystko. Dworski klepie mnie ogromnemi łapami po plecach. Może to podstęp?! Może przed chwilą zaręczył się tu właśnie?! Opieram się z całych sił. Dworski ciągnie mnie do środka za rękawy.
Wtedy Stefan! Stefan, idjota, mruży nienawistnie oczy i woła:
— Dajcież mu spokój, on tu przychodzi jako głos. Za niskie progi na wysokie nogi!
Tak powstają przepaści, lawiny tak spadają, przed sekundą słońce świeciło, a oto już za późno.
Zaciskam zęby i odpowiadam: — Proszę bardzo.
Cios wymierzony świetnie, Stefanowi oczy pobielały z upokorzenia. Wobec tego dodaję: — Przyznam się, że chętniej śpiewałbym na ganku.