Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/196

Ta strona została przepisana.

Stefan zaciska szczęki i odpowiada: — Proszę bardzo.
Tak w niemem milczeniu Dworskiego i Irzka przypieczętowaliśmy naszą nienawiść.
Stoimy na zakręcie ganku, na dole więźniowie miejscy piłują drzewo, górą niebo przepływa. Stefan rozdał nam nuty, ostatni raz pyta oczami, czy już?
Sam los chyba zrządził, że odpowiedziałem: — Proszę bardzo.
Jeśli nie rzuciliśmy się w tej chwili na siebie, to tylko przez miłość sztuki...
Śpiewamy pełną piersią.
Dworski rękę podstawił pod brodę, żeby „dalej niosło“. Niech podstawia. Irzek ścienia głós przez zwarte zęby, — dla przenikliwości. Niech ścienia.
Słyszę się doskonale: dziesięć takich Kyrje potrafię odwalić. Aż aresztanci drzewo piłować przestali.
Powtarzamy drugą część, gdy nagle cud! Pomiędzy słojami korniszonów ukazuje się niewinna twarz Janinki. Zaczynam się uśmiechać błogo do samego siebie i właśnie w tej chwili psuje się coś w basie i w drugim tenorze. Śpiewają inaczej, inaczej jest w nutach, trzeba poprawić to miejsce.
Stefan, jako kompozytor, nie rusza się. Polecieli we dwóch, Irzek z Dworskim, przepisać kilka taktów, Janinkę z sobą zabrali.
Czuję do Stefana nagle, ni z tego, ni z owego bezgraniczną wdzięczność za to, że ma taką siostrę!
Czekamy na przepisanie głosów i milczymy. Na ganku zimno. Jestem w płaszczu, Stefan marznie.
Cóż mnie to obchodzi?!