Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/197

Ta strona została przepisana.

Jako natchniony i wzburzony kompozytor siada przy drzwiach na kuchennej ławce, niecierpliwie uderza się kamertonem w kolano i patrzy na przeciwległą stronę podwórza wzrokiem Nelsona z pod Trafalgaru. Więcej jest w tem opuszczenia kątów ust ku dołowi, niż samego wzroku.
Obraz ten widzieliśmy niedawno w pewnej ilustracji, Irzek domalował Nelsonowi akwarelą złote epolety.
Nie mogę dłużej wytrzymać. Zbliżam się do Stefana i, wyciągnąawszy z kieszeni swój scyzoryk, wykładany kością słoniową, mówię spokojnie:
— Możebyśmy zagrali w scyzoryki?
Stefan, zwarłszy szczęki: — Proszę bardzo.
Z powiedzenia tego, lepiej, niż z wszystkich innych potocznych oznak, widać, że nigdy nie wybrniemy z zakłętego koła nienawiści, ale grać chyba jeszcze można?! Siadamy okrakiem na przeciwległych końcach ławy i zaczynamy.
Zachowuję się jak nędznik. Staram się, przebłagać Stefana. Daję mu wygrywać. Mało tego, dziwię się zazdrośnie jego wygranej.
Uderzenia ostrza o ławkę odbijają się stokrotnem echem w mojem sercu.
Dworski i Irzek nie zamknęli za sobą drzwi przedpokoju. Widać w głębi na lewo kuchnię, w której służąca przygotowuje herbatę. Do tej herbaty Dworski naleje rumu, ile mu się będzie podobało...
Ohydny nałóg! Może Janina upija się razem z nimi?
Stefan dał kiksa, scyzoryk przechodzi w moje ręce, gdy na progu przedpokoju ukazuje się sama ona. Ża-