Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/199

Ta strona została przepisana.

spokojne piłowanie aresztantów, możnaby na pewno sądzić, że cały dom się wali.
Janina znalazła się w położeniu nadludzko trudnem. Brat, czy kochanek?! Zaczęła nas rozdzielać, z tą różnicą, że gdy ja, spotykając jej osobę, cofałem ręce, Stefan walił mnie przez jej głowę, co wlazło.
Nagle zawołał: — Czekajcie, bo zgubiłem kamerton!
Janina płakała. Nie odpowiedziałem ani słowa. Gdyby nie piłowanie aresztantów, możnaby powiedzieć: zapadła grobowa cisza.
— Kamerton jest, ale oberwałeś mi szelki.
Wyliczanie doznanych krzywd oznaczało przeważnie chęć zgody. Istotnie, Stefan podciagnął spodnie i trzymając je w lewej ręce, prawą wyciągnął ku mnie z wesołym uśmiechem.
Jedno tylko mogłem na to odpowiedzieć. Zapiąłem wszystkie guziki płaszcza, obróciłem się na pięcie i, bez jednego słowa chociażby tylko wzgardy, odszedłem.
Czekałem Irzka na dole. W bramie, w której stara łampa naftowa świeciła podstępnie. Obiecałem mu podarować mój scyzoryk, wykładany kością słoniową, byle nic w domu nie mówił o mojem wydarzeniu ze Stefanem.
Irzek chciwie wyciągnął rękę.
— Nie zaraz! Dam, jak się przekonam, czy rzeczywiście dochowujesz tajemnicy.
— Owszem, dobrze. — Irzek splunął po męsku: — Kochasz się w tej małej?! Ma palce zawalane atramentem.
— Nieprawda!
— Nieprawda? — Podniósł brwi ironicznie. — Jak chcesz. Ja powiedziałem swoje.