Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/20

Ta strona została przepisana.

Irzek i ja pochyliliśmy głowy nad talerzami, — tymczasem od jutra, od samego rana pogoda! Bez jednej chmurki prawie, bez cienia wiatru, co najwyżej trochę, żeby się liściom nie nudziło.
Całe przedpołudnie siedzieliśmy z Irzkiem w oknie, pilnując nieba. Dobrze, że po południu mama miała migrenę i poszła spać. Pokazało się jakieś duże chmurzysko i gdyby mama przeciw nam sprzyjała deszczowi, niewiadomo, czybyśmy dali radę? A tak, bez żadnej przeszkody mogliśmy cały czas popierać wyłącznie pogodę.
Przed podwieczorkiem przyszedł ojciec i zapytał:
— No, i cóż?
Uśmiechnęliśmy się niepewnie.
— Więc cóż? — powtórzył, patrząc na nas srogo.
Zadarliśmy głowy do góry. Westchnął głęboko i zawołał:
— Widzisz przecie jeden z drugim, że nie pada!
— Naturalnie!! — wykrzyknęliśmy.
Ojciec pochylił się ku mnie: — Zasłużyłeś sobie na defiladę.
Pobiegliśmy do sypialnego pokoju mamy, — że jest świetna pogoda i my już idziemy! Podniosła się na łóżku ze słowami: — Istne szaleństwo.
Uciekliśmy zawczasu, ojciec został. Zaczęła się kłótnia. Żałowałem, że to o mnie, ale cóż robić?!
Stoję pod piecem, cieszę się i żaluję. Irzek wdziewał już bluzę, już głowę wychylał z pod rękawa. Wtedy powiedziałem głośno:
— Nie myślę wcale zdobywać fortecy, — tylko defilada...