Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/201

Ta strona została przepisana.

Dante stał drugi z brzega na półce, musiałem spróbować, czy się wygodnie wyjmuje. Poznać go bardzo łatwo! Był w białej, czyściusieńkiej oprawie.
Okurzyć go, uporządkować półki, za siebie i za Irzka, który twierdził, że głupia Janina nie warta butów czyścić jego wstrętnej Anielci, całego domu wporę dopilnować!...
— Ależ nie wtrącaj się, przychodzą dopiero o czwartej!
— No tak, a mama jeszcze nieubrana.
Poprawiała primulę na stole przyszlego podwieczorku.
— Zastrzegam się, — powiadam, opanowując westchnienie, — że tam, u nich są niemieckie porządki.
Matka Stefana i Janiny to Niemka.
— I cóż z tego?
— W niektóre dnie jadają na pewno o wpół do czwartej, mogą myśleć, że my też.
Mama uśmiecha się do pierwszego mroku, który już bije z parku: — Może wogóle zapomną i nie przyjdą? Żebyś się był zachowywał, jak człowiek, nie mielibyśmy tej całej wizyty.
Tej całej?.. Na szczęście odwróciła głowę, — patrzę sztyletami... I, — zamieniam się w piekielną cierpliwość. W cierpliwość, która co trzy minuty powtarza godzinę. W cierpliwość, która siedzi na progu matczynego pokoju i wbija sobie paznogcie w dłonie.
Nareszcie otwarły się drzwi sypialnego pokoju. Mama wychodzi ubrana. Trochę źle roztartego pudru na skroni i za uchem. Idzie przez salon, z uśmiechem, jak do gości. Odświętnie. Trochę wystraszona, jakby się mnie bała. Przegląda nuty, pochyliła głowę żałośnie, wyglądam