Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/202

Ta strona została przepisana.

przez okno, jest w tem wszystkiem na pewno coś tragicznego.
Nagłe, — dzwonek, — oni, — wpadam do przedpokoju, pędzę napowrót przez salon, niema jednej sekundy do stracenia, jestem w kuchni...
Napić się wody dużą blaszaną kwartą.
Ostatni raz przeglądam się w kuchennem lusterku i skradam się zpowrotem do naszego pokoju.
Ona w tem mieszkaniu, — czemuż nie jestem podłogą?! Z salonu słychać pierwsze powitania. Rozmawiają. Drżę ze strachu, czy mama pozna się na Janince?!
Co do urody i co do jakości jej duszy?...
Teraz mówi mama do Janinki — „moje kochane dziecko“. — Nie można dłużej czekać w jadalni, za głośno słychać tu bicie serca. Przekradam się do naszego pokoju.
Irzek siedzi za stołem i udaje, że nic. Ja na przyjście Janiny umyłem zęby, ręce, uczesałem się. Gdyby miała złożyć nam wizytę Aniela Irzka, uczesałbym się też. Irzek na cześć Janiny nie raczył nawet zapiąć haftek kołnierza?!
Zbłiżam się na palcach i mówię: — Ty, już są!...
A cóż mnie to obchodzi?
Oto brat! Pocóż istnieją rodziny?!
Nagle, — drzwi! Mama w świetle przedpokoju z Janiną! Wchodzą do nas. Z Janiną, w różowej sukience, z różową kokardą we włosach. Uśmiechają się do siebie, który to uśmiech można porównać z tem, co się w słownictwie poety nazywa tańcem nad przepaścią.
Zostaliśmy we troje.