Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/203

Ta strona została przepisana.

Irzek szurgnął pod stołem nogą na powitanie, bąknął z nad książek: — Mam dużo zadane. — i dalej siedział, jak zbój.
— Chodź, — zawołałem do Janinki, — pokażę ci mego Dantego. Miałem, ująwszy tom w rękę, przechylić się i do ucha wyszeptać:
— Nic więcej w życiu nie boli...
Gdy nagle Irzek: — Co tam Dante, jak ci pokażę ryciny, to zdębiejesz.
Zamiast rycin, gdy tylko zwabił ją do siebie, zaczął pokazywać idjotyczne sztuki z kartami. Śmiała się na cały głos, siedziałem przy oknie samotny.
W duchowym sensie, — „sępy roznosiły mnie po szczytach Kaukazu“... Trzeba to było przerwać za wszelką cenę. Psyknąłem porozumiewawczo, poszliśmy z Irzkiem za szafę. Bez jednego słowa położyłem sobie na dłoni scyzoryk, wykładany kością słoniową.
— Chcesz?...
Na co Irzek: — Dobre, już mnie niema.
W słowie „dobre“ mieściło się wszystko. Sprzedał mi ewentualnie Janinę za miskę soczewicy.
Zostaliśmy sami. Matki nasze rozmawiały w buduarze. Świeciło się we wszystkich pokojach.
Tyle różnych rzeczy miałem na myśli. Należałoby coś powiedzieć. Ale co?
— A propos, — westchnęła Janinka, — czy to ty wziąłeś od nas Robinsona Szwajcarskiego i nie oddałeś?
Odpowiedziałem, że nie ja, i zkolei zapytałem, kiedy są jej imieniny?