Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/205

Ta strona została przepisana.

Przeszliśmy znowu do salonu. Zacząłem zręcznie od przedmiotów gimnazjalnych, kto jaki lubi i ile bywa zadane. Odpowiadała spokojnie, rzucając od czasu do czasu powłóczyste spojrzenia.
Uczułem, że byłoby najlepiej rozmawiać o smutkach, rzeczach bez wyjścia, strasznych, które się już odstać nie mogą. Pociągnałem ją do biurka mamy. Pokazałem piękne inkrustacje starożytnej galeryjki, przycisk z żelazną lilją na kamiennej podstawce i opowiedziałem o śmierci Tanczusia.
Wszystko, całą historję.
Janinka mrużyła powieki, nie wzięła mnie jednak teraz za ręce. Może historja o Tanczusiu była za dawna?!
Wobec tego opowiedziałem w związku z tem biurkiem coś o wiele świeższego. Tu pisuje mama listy do ojca, martwi się, często nawet płacze. Z powodu złych przeczuć. Nie wierzy, żeby jeszcze mogła żyć długo.
Gdy powiedziałem to, jakgdyby wśród mebli i całego naszego mieszkania rozciągnęła się na jeden błysk sekundy ogromna cisza.
Janinka wzięła mnie za ręce.
— Irzkowi wszystko jedno, sama widziałaś, co to za człowiek, — dodałem, — ale ja bywam bardzo często nieszczęśliwy.
Nie można o tych rzeczach rozmawiać na jednem i tem samem miejscu. Wzięliśmy się pod ręce, by znów chodzić.
— Więc twoja mama choruje?! — Janina była zachwycona. „Na smutno“, ale olśniona.